Tylko jedna osoba może uratować honor żołnierza Wojska Polskiego. Zszargany przez media, opluwany przez społeczeństwo i pogardzany przez polityków stał się wart tyle, co tłumaczenia morderców niewinnych dzieci. Polacy w kraju już wydali wyrok. Śmierć bezbronnych cywilów w wiosce, w której wcześniej zabito jednego z żołnierzy, musi być wynikiem zemsty. Zwłaszcza że wszyscy widzieli filmik, na którym Polak krzyczy: „Dobijam rannego psa!” i strzela, stojąc pośród ciał…
Wojna w Afganistanie toczy się nie tylko pomiędzy żołnierzami i talibami. To także polityczna potyczka w kraju, zręcznie podjudzana przez medialną machinę zniekształcającą informacje docierające z prowincji Ghazni. Nie ma w nich miejsca na żołnierskie braterstwo, ponadludzkie poświęcenie, paraliżujący strach przed wyjazdem na patrol czy nieopisany ból po stracie przyjaciela, który zginął w wybuchu miny pułapki. Liczy się tylko to, że ktoś zabija Polaków, albo – co gorsza – zabijają Polacy. Powieść Marcina Ogdowskiego jest książką przełomową. Po raz pierwszy w historii najtrudniejszej „misji stabilizacyjnej” w dziejach polskiego wojska Czytelnik ma szansę przekonać się, jak bardzo jego wizja wojny – wykreowana przez prasę, radio i telewizję – różni się od rzeczywistości. W książce fikcję stanowią bowiem tylko wydarzenia. Problemy wojskowych, kłamstwa polityków i manipulacje dziennikarzy są, niestety, prawdziwe. I tak samo zabójcze jak podkładane przez talibów bomby.
Okolice wioski Nabud Khel, 5 czerwca Jelonek poczuł klepnięcie w kolano i otworzył oczy. – Chcesz kawy? – Jarek Huzar stał nad nim z dwoma styropianowymi kubkami. – A śmietankę masz? – spytał, podnosząc się z karimaty. Tamten kiwnął głową, a gdy Marcin wziął od niego jeden z kubków, wyciągnął z kieszeni spodni kilka maleńkich pojemniczków. Słońce było już wysoko – MRAP, w cieniu którego Jelonek zrobił sobie legowisko dwie godziny temu, nie stanowił teraz osłony. Spojrzał na zachód, w stronę wio- ski – nie dochodziły stamtąd żadne dźwięki. „To dobrze” –...
Okolice wioski Nabud Khel, 5 czerwca Jelonek poczuł klepnięcie w kolano i otworzył oczy. – Chcesz kawy? – Jarek Huzar stał nad nim z dwoma styropianowymi kubkami. – A śmietankę masz? – spytał, podnosząc się z karimaty. Tamten kiwnął głową, a gdy Marcin wziął od niego jeden z kubków, wyciągnął z kieszeni spodni kilka maleńkich pojemniczków. Słońce było już wysoko – MRAP, w cieniu którego Jelonek zrobił sobie legowisko dwie godziny temu, nie stanowił teraz osłony. Spojrzał na zachód, w stronę wio- ski – nie dochodziły stamtąd żadne dźwięki. „To dobrze” – pomyślał, widząc przemykające w oddali sylwetki kolegów. „Jelon” i resztki jego plutonu byli jedyną częścią 1 kompanii, która nie brała udziału w czesaniu osady. Zgodnie z rozkazem dowódcy zgrupowania zostali na kordonie. Kaprala nie ucieszył taki przydział. Zwłaszcza że wsadzi- li go do MRAP-a, którego nie lubił. Nie miał jednak wyboru, bo rosiek, którym dotąd jeździł, trafił na wypożyczenie do 2 kompanii – do czasu, aż ich pododdział otrzyma uzupełniania. No i dostał pod opiekę dziennikarzy. Osobiście nie miał nic przeciwko sympatycznym skądinąd chłopakom, ale ciążyła mu konieczność troszczenia się o reporterów. „To pew- nie przez nich...” – podejrzewał Jelonek – „...nieuzbrojonych cywilów, tkwię teraz jak ciota na kordonie”. Na szczęście razem z „telewizorami” trafił do nich „Żulu”. Jadąc pod Nabud Khel, powspominali trochę stare czasy i Marcin od razu poczuł się lepiej. Rozejrzał się, szukając dawnego dowódcy – stał jakieś sto metrów dalej, w towarzystwie Wójcika, obok jedynego w plutonie Rosomaka. Seria z kałacha zaskoczyła Jelonka kompletnie. Słysząc odgłos uderzających o pancerz MRAP-a kul, padł na ziemię. Upuszczając kubek, oblał sobie dłonie gorącą kawą. – Kurwa! – jęknął, bardziej ze złości niż bólu. Rozejrzał się. Kolejna seria poszła za bardzo w bok, by zrobić mu krzywdę. Napastnik grzał do nich z oddalonej o jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów niewielkiej budy, stojącej w szczerym polu. „Ki chuj?!” – przyszło do głowy Marcinowi. Licho wyglądający budyneczek służył pewnie za schronienie dla pracujących na roli ludzi. Tyle że „Jelon” z chłopakami sprawdzili go rano, nie znajdując śladu żywego ducha. „Jak ty żeś się tam dostał?!” – zastanawiał się kapral. I nagle doznał olśnienia. „Tunel! Te chuje spierdalają z wioski tunelami!”. Następna seria. „Możesz se rypać” – zaśmiał się w duchu Jelonek. AK-47 był znakomity w walce na krótkie dystanse. Ale przy tej odległości przeciwnik znów spudłował. Marcin już miał się podnieść, by doskoczyć do własnej broni i oporządzenia – kątem oka dostrzegając, że i koledzy planują taki ruch – lecz wówczas usłyszał inny, równie znajomy dźwięk, który spowodował, że instynktownie wcisnął się w ziemię. – Pee-ka! – krzyknął. – Gleba, kurwa, gleba! – dodał, widząc, że leżący obok niego operator zamierza wystartować w kierunku leżącej kilka metrów dalej kamery. „Szuszfole mają kaśkę, a to zmienia postać rzeczy...” – nerwowy uśmiech zagościł na twarzy kaprala. W przeciwieństwie do Kałasznikowa karabin maszynowy PK mógł im narobić sporych szkód. – Jak, do ciula, to możliwe, że nie zobaczyliśmy wyjścia z tunelu?! – rzucił w powietrze pytanie, choć nie oczekiwał, że któryś z chłopaków udzieli na nie odpowiedzi. „Wójcik mnie zajebie” – przyszło mu do głowy. „Co tam »Rudy«, dowódca kompanii zrobi mi z dupy jesień średniowiecza. Potraktowaliśmy wyjazd jak piknik, a szu- szaki przydupcyły nas bez portek...”. – Kurwa mać! – zaklął. I wtedy powietrze przeciął dźwięk, który w ułamku sekundy poprawił humor Jelonkowi. „Dudi” – ganer – posyłał właśnie w kierunku glinianej budy czterdziestomilimetrowe pociski. Siedzący na wieży celowniczy granatnika Mk 19 darł się przy tym jak opętany. – Żryjcie, brudasy! No dalej, kurwa, żryjcie! Wujek Dudi serwuje wam najlepsze w kraju owoce! – krzyczał, obracając w pył rachityczną konstrukcję. „On nie jest normalny...” – pomyślał Jelonek. Zerwał się i kilkoma susami dobiegł do kupki z oporządzeniem. Korzystając z osłony wozu, wprawnym ruchem założył kamizelkę i hełm. Sprawdził, czy działa jego indywidualny odbiornik radiowy, i odbezpieczył Beryla. „Dudi” już nie strzelał – pałeczkę przejął nadjeżdżający Rosomak Wójcika. – Weźmiemy chałupę z lewej strony – mówił przez radio dowódca plutonu. – „Jelon”, jak zajadę, ustaw ludzi przy lewej burcie i ruszamy...
ukryj fragment książki