Związek Radziecki przegrał wojnę w 1964 roku. Zwycięscy alianci po krótkim okresie świętowania zdali sobie sprawę, że zapanowanie nad tymi ogromnymi ogromnymi przestrzeniami będzie niezwykle trudne.
Powstałą w wyniku podziału ZSRR mozaikę państewek i autonomii, która ciągnie się od Ukrainy przez Syberię aż po brzegi Pacyfiku, coraz trudniej jest kontrolować. Wojska Zachodu z trudem gaszą kolejne napięcia i wprowadzają wierne sobie władze, siły zbrojne i policyjne.
Zamęt sieją ambitni watażkowie, dostrzegający w chaosie swoje szanse, oraz pogrobowcy starego systemu, którzy nie pogodzili się z klęską. Ale najgroźniejszy przeciwnik właśnie pokonał Amerykanów w Korei.
Czerwone Chiny ruszają na zachód.
Poznajcie losy żołnierzy Kedywu, wywiadu wojskowego („Dwójki”), pilotów, czołgistów i piechociarzy, którzy kolejny raz muszą bronić tego, co z tak wielkim wysiłkiem udało się osiągnąć.
W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa
4. Ci szaleni Polacy
5. Ogień sprawiedliwości
6. Tajne operacje oddziału II
20 km na północny wschód od bazy „Kamieniec II”, sprzymierzona Republika Dalekowschodnia | 20 maja 1966
Tych czołgów ciągle mieli mało, a wielu marzyły się ich całe zastępy. TP-42 zwany „Maczkiem” był tym, czego potrzebowali na nowoczesną wojnę. Idealnie sprawdziłby się w wielkich starciach pancernych. Nie był jednak produktem masowym, a przemyślaną, wycyzelowaną konstrukcją, której twórcy czerpali z doświadczeń chyba wszystkich największych armii poprzednich wojen. Wóz, napędzany potężnym silnikiem,...
20 km na północny wschód od bazy „Kamieniec II”, sprzymierzona Republika Dalekowschodnia | 20 maja 1966
Tych czołgów ciągle mieli mało, a wielu marzyły się ich całe zastępy. TP-42 zwany „Maczkiem” był tym, czego potrzebowali na nowoczesną wojnę. Idealnie sprawdziłby się w wielkich starciach pancernych. Nie był jednak produktem masowym, a przemyślaną, wycyzelowaną konstrukcją, której twórcy czerpali z doświadczeń chyba wszystkich największych armii poprzednich wojen. Wóz, napędzany potężnym silnikiem, dźwigał rozbudowaną, pochyłą od czoła wieżę i długą, studwudziestomilimetrową armatę, jeden z największych kalibrów czołgowego oręża na świecie. Mocna konstrukcja opierała się na bocznych, grubych fartuchach pancerza, osłaniających koła i boki. Siatka maskująca na kadłubie, wyposażenie optyczne, noktowizor czyniły z pojazdu maszynę bardzo nowoczesną. Wozy tego typu dały się poznać jako doskonali zabójcy sowieckich T-55, ale i T-62, polując na nie z ogromnych odległości i radząc sobie bez większych problemów. Nie uniknęły strat, choć te były nieduże i powodowane głównie przez zasadzki oraz ostrzał przeciwpancernych pocisków kierowanych. Ta rzadka na szczęście, ale nowoczesna broń potrafiła niwelować przewagę pancerza nad piechotą. Tutaj, pośród wzgórz Syberii, starszy sierżant Gaweł Czerwieniak, dowodzący jednym z tych potworów, bał się właśnie takich niespodzianek. Czołg był idealny do walki na wielkie dystanse. Prażył wykryte tanki, bunkry czy inne cele. Jednak do „Kamieńca II” przydzielono tylko pluton, pięć drogocennych wozów. Resztę stanowiły amerykańskie M-60 i Super Shermany, wsparte białorosyjskimi T-55, których nie brakowało po obu stronach konfliktu. Na szczęście szum silnika, jazgot rozmów w eterze skutecznie uprzykrzały złowrogim wizjom opanowanie jaźni chłopaka. Miał robotę, ludzi, za których odpowiadał, i to było najważniejsze. Dziewiętnastoletni blondyn podskakiwał na swoim stanowisku pod włazem uniesionym tak, żeby można było obserwować przedpole bez obawy, że coś spadnie na głowę. Zastanawiał się czasem, jak to było kiedyś, czy inni, co szli do walki w pamiętnym sześćdziesiątym czwartym, też tak bardzo się bali. Wtedy ruszyli jak wariaci na całą masę sowieckich tanków. Jego obecna dywizja niewiele wojowała, odpierając kontrataki gdzieś za Lwowem, i myślał, że tak pozostanie, że pójdzie odsłużyć swoje – mimo że diabelnie daleko od domu – w jakim takim spokoju, choć pod nosem czerwonych Chin, które położyły łapę na ogromnym terytorium, kiedy na zachodzie, na granicach się kotłowało. Trudno jakoś przychodziło godzić się z oczywistością, że pechowy los i jemu przygotował sprawdzian, jak za dawnych wojen. Prawdziwą „cholerną bitewkę”, jak mawiał w irytacji. Choć może przesadzał? Nie wiedział dokładnie, ile czołgów na nich poszło, a wiele z nich mijali teraz. Czarne, czasem dymiące, otoczone ciałami swoich załogantów. – Trzymaj prędkość... – Gaweł powtórzył to, co usłyszał od dowódcy plutonu. – Pod górę, Krzysiu, pod górę – mówił wyraźnie i spokojnie. – Pieprzona okolica – doleciało spod nóg, gdzie miał celowniczego. – Też racja – sapnął dowódca. Pokręcił głową. Okolica była marna dla czołgów. To znaczy nadawała się do jazdy, rozwijania szyków, ale to dobre na poligonach albo w sowieckiej taktyce z dawnych czasów. Sztuką było się kryć i zasłonić manewr przed wzrokiem wroga. Główna droga, która biegła od „Kamieńca II” ku posterunkowi zwanemu „Jastarnia” – niby takie cudowne wczasy, jak kpiły załogi – była dość szeroka. Po obydwu jej stronach ciągnęła się kamienista równina, poprzerastana przez samosiejki. Potem wzgórza, niskie, płaskie jak większość tutaj. Na nich rzadkie lasy, które stanowiły jedyną kryjówkę dla kolumny czołgów mającej nacierać na wschód. Szli obejmować we władanie następne wysoczyzny, tak żeby Chińczycy mieli gorsze pozycje wyjściowe do kolejnych manewrów. Gaweł się bał. Co z tego, że przed nim skakał pluton Walker Bulldogów i AMX-13, jeśli dalej na wzgórzu, które mieli zająć, mogło czekać pełno Chińczyków, ukrytych z granatnikami. Piechota na transporterach idąca za nimi miała czyścić dolinę i szosę, wraz ze wsparciem M-60 i czołgów „bibisów”. Ci zresztą osłaniali flanki daleko, po lewej i prawej, gdyby czerwoni chcieli znów atakować „Jastarnię”, zdemolowany obóz dwóch niepełnych kompanii, który zdobyto zeszłego popołudnia. „Co, cholera, dalej?” – Gaweł dopiero po chwili spostrzegł, że przygryza paznokieć kciuka. Zahuczało znów głośniej, kiedy silnik mocował się ze wzniesieniem i jego łoskot mieszał się z jakąś daleką łupaniną. Szli po śladach lżejszych wozów, które sprytnie obchodząc co bardziej podejrzane miejsca, pełzły w dal. I to obchodzenie martwiło sierżanta i jego przełożonych. Kępy młodych świerków, rozrastające się dookoła, mogły kryć zasadzkę. Po bokach mieli poczerniałe leje, potrzaskane pnie, spalone połacie pól, łąk, czasem widzieli jakieś zwłoki. Czołgista nie wiadomo który raz upewnił się, że ma na kolanach PM-1, a w kieszeni spodni kombinezonu dodatkowe magazynki i granaty. Ciążyły, ale dodawały otuchy. – Popracowali nasi... – powiedział do mikrofonu na widok otaczającego ich rozgardiaszu, który uspokajał. Od lewej, gdzieś w dole, za pozostałymi maszynami, zagotowało się od wystrzałów. – Wypatrzyli nas? – rzucił w interkom ładowniczy. Dowódca nie odpowiedział. Wsłuchiwał się w plątaninę rozmów. Od zachodu zagrała artyleria. Wolno, miarowo, jak rozpędzający się pociąg. Raz za razem, hukiem, powtarzanym echem. A potem wagony pomknęły w dal, z łoskotem tnąc niebo. Hałas owładnął polem bitwy. Najpierw gdzieś z przodu, od czoła jęknęły strzały. Gwałtowne, długie, z armat i karabinów maszynowych. Jeszcze trwały, kiedy zwiad zameldował, że odchodzi. Później, w dolinie, którą TP-42 zostawiały z lewej, za drzewami, rozległy się serie. – Dadzą wsparcie, wsparcie! – zakrzyknął Czerwieniak z zapałem, podskakując na swoim miejscu tak, że o mało nie uderzył o właz. – Piechota dojdzie – przekazywał wieści, już od razu patrząc w tył, chcąc ujrzeć transportery. Czołgi wtoczyły się na wzgórze. Nagle rozległy się głuche uderzenia, trzask łamanego drewna i w nozdrza wpadł smród. Kto strzelał, skąd? – Terror ogniowy – rozkazał Gaweł, kiedy tylko dostał komendę. Ulżyło mu, wreszcie mogli coś zrobić, nie tylko czekać...
ukryj fragment książki