Z niedowierzaniem patrzyłem to na telewizyjne doniesienia z płonących ulic Kairu, to na rękopis, który od jakiegoś czasu leżał na moim biurku. Wydaję tę książkę z obawą. O nas wszystkich.
Sławek Brudny, wydawca
Apokaliptyczna wizja zagłady świata może się ziścić już teraz. Płonie Kopuła na Skale i meczet Al-Aksa - na ich zgliszczach żydowscy ekstremiści chcą zbudować Trzecią Świątynię Jerozolimską.
Przewrót w Egipcie zmienia układ sił w krajach islamu. Muzułmanie całego świata ruszają na świętą wojnę. Pod zieloną flagą Proroka jednoczą się pancerne zagony Egipcjan, Syryjczyków i Irańczyków.
Naprzeciw abramsów i zulfikarów stają merkavy. Nadciąga Armagedon...
Porucznik Wojska Polskiego Andrzej Wirski wraz ze swoim oddziałem komandosów znajduje się w Izraelu niejako przypadkiem. Podczas zamachu bombowego ratuje piękną Amerykankę. Na tym jednak jego rola na Bliskim Wschodzie się nie skończy...
Cykl: Stalowa kurtyna
1. Stalowa kurtyna
2. Czerwona apokalipsa
3. Piaski armagedonu
4. Północny sztorm
5. Horyzont zdarzeń
6. Doktryna Wolffa
3 BATALION 211 BRYGADY PANCERNEJ – POŁUDNIOWY IZRAEL |5 września Poranny chłód przechodził powoli w rześki poranek. Po ósmej ramo tempe- ratura zacznie gwałtownie rosnąć, szybko osiągając czterdzieści stopni. Trudno wtedy znaleźć sobie miejsce. Rozdrażnieni ludzie wyżywali się na sobie z najbar- dziej idiotycznych powodów, na które w innej sytuacji nawet nie zwróciliby uwagi. Sierżant Uri Cohen odgryzł kawałek czekolady, póki ta jeszcze zachowywała odpowiednią konsystencję i wyjrzał przez właz w górnej części transportera M113. „Pudło na gąsienicach”, tak mówili o...
3 BATALION 211 BRYGADY PANCERNEJ – POŁUDNIOWY IZRAEL |5 września Poranny chłód przechodził powoli w rześki poranek. Po ósmej ramo tempe- ratura zacznie gwałtownie rosnąć, szybko osiągając czterdzieści stopni. Trudno wtedy znaleźć sobie miejsce. Rozdrażnieni ludzie wyżywali się na sobie z najbar- dziej idiotycznych powodów, na które w innej sytuacji nawet nie zwróciliby uwagi. Sierżant Uri Cohen odgryzł kawałek czekolady, póki ta jeszcze zachowywała odpowiednią konsystencję i wyjrzał przez właz w górnej części transportera M113. „Pudło na gąsienicach”, tak mówili o pojeździe wszyscy użytkownicy mający z nim do czynienia. Dawał osłonę jedynie w minimalnym stopniu, już dawno zdeklasowany przez hybrydowe wozy armii izraelskiej, takie jak namer, bazu- jący na podwoziu czołgu Merkava. Nie wszystkim jednak dostało się po równo nowszego sprzętu. Ich brygada była bodaj ostatnią w kolejności mającą otrzymać przydział nowych środków transportowych. Czasami Cohenowi wydawało się, że od M113 woli poczciwego half-tracka, którego co najmniej kilkanaście mo- dyfikacji przewinęło się przez izraelską armię. Dalsze rozmyślania przerwała Uriemu ledwo dostrzegalna szara mgiełka unosząca się nad horyzontem, widomy znak ludzkiej obecności. Najgorsze, że dym widniał na wprost przed nimi, dokładnie na trasie przejazdu 3 Batalionu. Sądząc po zamieszaniu z przodu kolumny, reszta również dostrzegła ten niepo- kojący znak. Pojazdy zwolniły i w końcu stanęły. – Dojechaliśmy? – obok pojawiła się głowa Rabinowitscha. – Jeszcze nie. I raczej bądź gotów na bardziej ekstremalne doznania. Szeregowy znikł, by po sekundzie pojawić się, tym razem w hełmie i z karabi- nem maszynowym. Dwójnóg FM MAG ustawił obok browninga kaliber 12,5 mi- limetra zamocowanego na dachu transportera. Amunicja załadowana na taśmie zwisała luźno, połyskując mosiężnymi łuskami. Szczęknął przeładowywany zamek. Bez wątpienia w całym plutonie ten rosyjski emigrant miał najwięcej cech prawdziwego żołnierza. Nawet nie to, że pozostali byli kiepscy. Rabinowitsch po prostu przeszedł już twardą szkołę i służba jedynie uwidoczniła te cechy, które wydawały się nieodłącznym elementem prowadzonego przez nich życia. Cohen wygramolił się na zewnątrz, przecisnąwszy się przez środek pojazdu zapakowanego sprzętem i przysypiającymi ludźmi, i stanął na ziemi. Dowódcy kompanii i plutonów prowadzili ożywioną rozmowę o tym, co dalej. Tylko pa- trzeć, jak dołączy do nich major wściekły na opóźnienie. Nerwowa dyskusja nie trwała długo. Już po gestach kapitana Cohen domyślił się wszystkiego – na ile się da, rozwiną kompanię, ale dopiero po rekonesansie, jaki miał przeprowadzić ich pluton. Wiedział już wszystko. Wrócił budzić ludzi. Egipski kapitan nerwowo przygryzł wargi. Tych kilka smug kondensacyjnych pozostawionych na niebie przez odrzutowe silniki uspokajało. Nie byli sami. W ciągu najbliższych minut reszta batalionu powinna wylądować obok, prze- transportowana na pokładach śmigłowców. Brzemię odpowiedzialności przejmie oficer wyższy od niego stopniem. Teoretycznie wszystko poszło zgodnie z planem, jedynie szczątki rozbitego spor- towego kabrioletu dymiły, mimo wysiłków podejmowanych przez komandosów w celu ich ugaszenia. Właściwie to sami sobie byli winni. Gdyby zatrzymali się na we- zwanie, a nie pędzili na złamanie karku, pewnie by żyli. Naprawdę nie miał duże- go wyboru. Zadziałał instynkt – najpierw strzelaj, później sprawdzaj. Wystarczyła jedna celna kula. Kierowca i tak pewnie nie wiedział, co go spotkało. Auto z pełną prędkością wyrżnęło w zagłębienie terenu, przekoziołkowało i po chwili stanęło w płomieniach. Widok nie był zbyt przyjemny, ale mniejsza o to. Gorzej, że przez pierwsze minuty nie potrafili opanować pożaru. Nie było czym gasić, same skały i tylko trochę piasku. Przez tych cholernych Żydów każdy, kto akurat podjeżdżał- by do rozjazdu, widziałby, co się stało. Na szczęście za chwilę będzie po wszystkim. Podniósł lornetkę do oczu, ostatni raz sprawdzając, czy wszystko jest w po- rządku. I było. Prawie. Cztery duże czarne kropki i jedna mała nadciągały prosto ze wschodu. – Pierwsza drużyna tyralierą w prawo. Wyskoczyli z transporterów jeden za drugim i rozbiegli się, tworząc roz- rzucony wachlarz. Szeregowy Ivan Rabinowitsch zajął pozycję mniej więcej w środku. Jego erkaem stanowił centralny punkt, wokół którego chciało się skupić jak najwięcej kolegów. Niewiele to miało wspólnego z logiką, już bardziej z irracjonalnym przekonaniem, że przynajmniej FN MAG da potężną osłonę, nie to co parę ich M-16. Cohen kopniakami rozgonił kilku na większej przestrzeni. Skupianie w grupy stanowiło nagminny błąd nieostrzelanych wcześniej żołnierzy. Pozostałe dwie drużyny zajęły pozycje po drugiej stronie szosy, ponaglane przez porucznika. Transportery ruszyły powoli drogą. Jeżeli nic się nie stanie, dołączą do nich i dalej pognają prosto na południe jako czołówka batalionu. Celownik optyczny zainstalowany na karabinku nie był może szczytem ma- rzeń, ale i tak dawał lepszy obraz niż własne oczy. Przynajmniej Uriemu to wy- starczało. Lornetki używali jedynie wyżsi oficerowie, pozostali nosili amunicję, i to w ilościach dużo większych niż w jakiejkolwiek armii. Izraelczycy stawiali na siłę ognia. Metalowa burza zasypująca przeciwnika powinna go przygwoździć do ziemi, rozstrzygając starcie na korzyść CaHaL-u już w pierwszym starciu. Ilość całego wyposażenia poza nabojami ograniczono do minimum. Na dodatkowy magazynek zawsze znalazło się miejsce w kieszeni bluzy czy w ładownicach, na resztę już niekoniecznie. Powolny klekot gąsienicowych pojazdów niezmącony żadnym innym odgło- sem potrafił uśpić i tylko ledwie wyczuwalny swąd spalonej gumy zwiastował niebezpieczeństwo. Dostrzeżony kątem oka rozbłysk rozwiał resztki wątpliwości. Przeciwpancer- ny pocisk kierowany pokonał błyskawicznie odległość do celu. Pierwszy M113 ugodzony w przedni pancerz stanął na środku szosy. Płomienie nie spowiły go ognistym kokonem ani ze środka nie wybiegła załoga. Transporter po prostu stanął, stanowiąc nieruchomy punkt w narastającym chaosie. Dżipa, pozostającego w tyle za bojowymi wozami, dosięgła seria z kaemu. Przednia szyba, trafiona pociskami kalibru 7,62 milimetrów, nie rozleciała się na kawałki, została jedynie przedziurawiona na wylot. Co najmniej pięć kul trafiło kierowcę i pasażera, zabijając ich na miejscu. Uri poszukał miejsca, z którego strzelano. Nad spokojną jeszcze przed sekundą okolicą dominował teraz huk karabinowych wystrzałów. Niedaleko od niego Rabinowitsch posłał w przeciwnika pierwszą starannie wymierzoną serię. Trzy dudniące wystrzały, przerwa, trzy następne. Byli jakieś trzysta metrów przed nimi, doskonale ukryci. Nie to co oni. Ciągle szukał pierwszego z nich. Cień na poboczu drogi był ledwie widoczny, jedynie wysunięty karabin AK i błysk wystrzałów zdradzał pozycję. Dla snajpera żaden problem. On nim nie był. Wypuścił powietrze i mocniej przycisnął broń do ra- mienia. Lekko nacisnął spust. Chybił. Wycelował za nisko. Wziął poprawkę, ale tamten odskoczył do tyłu i ukrył się za skalnym garbem. Natężenie ognia osią- gnięło punkt kulminacyjny, kiedy zniszczeniu uległ kolejny transporter, trafiony z ręcznego granatnika. Tym razem kłęby dymu wydobyły się z wnętrza grubą czarną kolumną. Jeden z żołnierzy, prawdopodobnie dowódca, wybiegł na ze- wnątrz w płonącym kombinezonie. Padł skoszony serią zaraz potem. Porucznikowi starającemu się skoordynować obronę nie pozostało nic innego, jak zarządzić odwrót. I tak mieli cholerne szczęście. Mogli zginąć wszyscy, gdyby Egipcjanom przyszedł do głowy pomysł zorganizowania zasadzki kilkaset metrów wcześniej, kiedy jeszcze jechali we wnętrzach M113. Jeden pluton nie da rady. Siły całego batalionu wsparte czołgami zrobią swoje. Odwrót pod zmasowanym ostrzałem nie należał do łatwych. Szorując brzuchami po piachu, odczołgali się w tył, osłaniani przez Rabinowitscha niezmordowanie siekącego seriami w pozycje przeciwników. Dwa sprawne transportery mimo prób ich zniszczenia dzielnie stawiały czoło Egipcjanom, manewrując pomiędzy odskakującymi Izrealczykami. Im byli dalej, tym strzały padały rzadziej.– Ivan, odwrót!! – Uri wrzasnął na operatora karabinu maszynowego, sam zdziwiony własnym spokojem. Wrażenie, że kontroluje wszystko i wszystkich, było wyjątkowo złudne. Nie kontrolował w gruncie rzeczy niczego, działając dzię- ki wcześniej wytrenowanym odruchom. Łomot erkaemu zabrzmiał raz jeszcze i szeregowy zaczął posuwać się do tyłu, wciąż na brzuchu, taszcząc rozgrzany do czerwoności karabin. – Dawaj, Ivan, dawaj! Reszta drużyny poradziła sobie lepiej. Mając lekkie automaty i mniej charakteru, a może więcej wyobraźni, wyprzedzali ich o dobre pięćdziesiąt metrów. Ponad pobojowiskiem rozlegały się jeszcze pojedyncze strzały, kiedy usłyszeli nowy niepokojący dźwięk – narastający stopniowo szum wielu silników. Uri obejrzał się za siebie. Z nieba spływały transportowe helikoptery w towarzystwie mniejszych szturmowych apache’ów. Rabinowitsch wybałuszył oczy, zdziwiony w nie mniejszym stopniu niż on. – Nie wyglądają na nasze. – Bo nie są. – Skąd u nich taki sprzęt? – Od wujka z Ameryki. Spadamy stąd. Teraz już nikogo nie trzeba było poganiać. Pochyleni najniżej, jak się dało, biegli przed siebie, byle dalej od krwawej łaźni, jaką gotowi byli sprawić im Egipcjanie. 3 BATALION 211 BRYGADY PANCERNEJ – POŁUDNIOWY IZRAEL |5 września Nie tego się spodziewał. Salomon Kahn zawsze myślał, że jest w stanie przewidzieć wszystko. Nie było takiej rzeczy, której wcześniej nie brał pod uwagę. Aż do teraz. To, co zgotowali im Egipcjanie, powodowało nieprzyjemne skurcze żołądka, o zimnym mrowieniu na plecach nie wspominając.Stracił prawie cały pluton, wróciło zaledwie paru przerażonych żołnierzy. Trans- portery i zwłoki tych, którzy nie zdołali umknąć, leżały na pustyni wprost przed nimi, jakiś trzy kilometry od feralnego rozjazdu. Egipskie apache rozprawiły się z grupą rekonesansową tak gładko, jakby robiły to codziennie. Dopiero kurtyna ognia z vulcanów zainstalowanych na transporterach pomieszała im szyki – jeden dopalał się pięćset metrów stąd, a drugi odleciał nierównym lotem, by niewiele da- lej twardo uderzyć o piach. Nie dali załodze opuścić maszyny. Dosłownie sekundy później AH-64 został rozerwany przez pocisk przeciwpancernego granatnika Spike. Równocześnie – Khan widział to w szkłach lornetki – desant trwał w najlepsze. Z każdą następną minutą Arabom przybywało sprzętu i żołnierzy. – Połącz mnie z pułkownikiem – rzucił do operatora radia. – Panie pułkowniku, tu Kahn... – Dobrze, że pana złapałem – zasapał w słuchawce Levi, najwyraźniej po- denerwowany okolicznościami, których Salomon nie znał. – Jeżeli to możliwe, majorze, to proszę przyśpieszyć marsz. Oczekuję... – To nie będzie możliwe – wpadł mu w słowo. – Jak to? – Rozjazd jest opanowany przez co najmniej batalion egipskiej armii. Już utraciłem pluton... – Musi pan atakować. – Co ze wsparciem lotniczym? – Postaram się coś zorganizować, ale lepiej niech pan liczy na siebie. Nie do wiary. Utracili przewagę. Zawsze mogli liczyć albo na śmigłowce, albo na F-16 Kiedy jednak naprawdę potrzebowali pomocy, to jej nie mogli dostać! Jakieś piętnaście minut wcześniej daleko nad horyzontem zobaczył najpierw jeden wąski pasek dymu, później kolejny. Niebo znaczyły białe krechy smug, więc walczyli. Ciekawe tylko, czy rozbite maszyny należały do nich, czy też do Arabów... – To nie będzie łatwe. – Wiem, dlatego proszę zrobić wszystko, co w pana mocy. Musimy opanować skrzyżowanie. Wprost na nas naciera ich 82 Brygada Pancerna. Jeżeli nie zdąży- my powstrzymać ataku, wyprą nas z Ejlatu. Pan to rozumie, majorze? Utracimy miasto i zatokę. I wszyscy będą chcieli wiedzieć, dlaczego tak się stało. – Zrozumiałem, pułkowniku. Zrobię, co w mojej mocy. – Powtarzam: może pan liczyć wyłącznie na siebie. Jakiś szum przerwał dalszą rozmowę. Zagłuszanie? Egipskie zagłuszanie? Nie do wiary. Dobrze, że dopiero teraz. I lepiej, że to było zagłuszanie, a nie pocisk. Główna siła batalionu, kompania czołgów typu Merkava Mk IV, będzie miała trudny orzech do zgryzienia. Starcie z apache’ami może nie wyjść im na zdrowie, chociaż niewiele mógł na to poradzić. Dla plutonu samobieżnych haubic M-109A5 o kalibrze 155 milimetrów akurat to zadanie nie powinno stanowić większego pro- blemu. A zatem do dzieła...
ukryj fragment książki