Dramatyczny finał wielkiej wojny
Czas niepewności: jak nie przegrać wygranej wojny, gdy przybywa niechcianych sojuszników? Jak uciec przed własnym narodem i wszechobecnymi wrogami? Jak pokonać największe państwo na świecie, by tego świata nie pogrążyć w chaosie? To pytania prezydentów, premierów i generałów.
Jak dożyć do jutra, jak nie dać się roznieść na strzępy czołgom, szturmowcom, bombom, rakietom i pociskom? To pytania dziesiątek tysięcy żołnierzy i cywilów.
W brawurowym finale krwawej epopei rozpoczętej Stalową Kurtyną niezrównany Vladimir Wolff jak zawsze oddaje głos im wszystkim, a nam pozwala być świadkami tryumfów polskiego oręża i poczuć smak dziejowej sprawiedliwości.
Wolff to niezwykły pisarz, umiejętnie wplata w akcję rzeczywiste postacie, a opisywane wydarzenia później realizują się w rzeczywistości. Każda jego opowieść wciąga niczym narkotyk. Wybuchowa pod każdym względem!
Karol Nowicki, MadMagazine.pl
Książki Vladimira Wolffa to zabójcza lektura. Świat w nich przedstawiony jest fikcyjny, jednak tak mocno przenika się z naszą ustabilizowaną (jak nam się wydaje) rzeczywistością, że czytając jego powieści, człowiek ma ochotę wyjrzeć przez okno – czy panuje jeszcze spokój, czy na horyzoncie nie widać już atomowego grzyba, a po niebie nie lecą wrogie eskadry. Gorąco polecam!
Wojciech Sokołowski, modelarz i rekonstruktor, BSMH „Perun”
Cykl: Stalowa kurtyna
1. Stalowa kurtyna
2. Czerwona apokalipsa
3. Piaski armagedonu
4. Północny sztorm
5. Horyzont zdarzeń
6. Doktryna Wolffa
Szarżujący Polacy zupełnie zaskoczyli przeciwnika. Pierwszy pocisk z armaty rozbił prowadzący transporter. Żółto-pomarańczowa kula ognia rozbłysła jak miniaturowe słońce.
Maciejewski odrzucił właz do góry. Nie było sensu marnować pocisków na blotki. Wychylił się i przeładował Browninga, mocno trzymając tylce karabinu. Pierwszą serię puścił po ziemi. Wyraźnie widział, gdzie trafiają smugacze. Uniósł broń wyżej. Tym razem przestrzelił ponad kolumną.
Jak tak dalej pójdzie, zużyje całą taśmę bez najmniejszego efektu.
Skoncentrował...
Szarżujący Polacy zupełnie zaskoczyli przeciwnika. Pierwszy pocisk z armaty rozbił prowadzący transporter. Żółto-pomarańczowa kula ognia rozbłysła jak miniaturowe słońce.
Maciejewski odrzucił właz do góry. Nie było sensu marnować pocisków na blotki. Wychylił się i przeładował Browninga, mocno trzymając tylce karabinu. Pierwszą serię puścił po ziemi. Wyraźnie widział, gdzie trafiają smugacze. Uniósł broń wyżej. Tym razem przestrzelił ponad kolumną.
Jak tak dalej pójdzie, zużyje całą taśmę bez najmniejszego efektu.
Skoncentrował się i obrał za cel ciężarówkę z odkrytą platformą. Pociski przeszły całkiem blisko. Nim zdążył uporać się z problemem na dobre, został wyręczony przez lepszego od niego strzelca.
Już wszystkie Abramsy wjechały na wzgórze i otworzyły ogień. Od czasu do czasu stęknęła armata, lecz ostrzał prowadzono głównie z M2HB i karabinów maszynowych. Jak na razie rozbijali wroga na dystans, lecz nie mogło to trwać długo. Droga odbijała w prawo, a Rosjanie nadjeżdżali od wschodu. Jeszcze moment i będą jechali równolegle.
Wywalił kolejną serię. Browning dygotał, gdy iglica uderzała raz za razem w spłonki półcalowych pocisków. Mosiężne łuski wylatywały na bok, tłukąc o pancerz.
Kilka rosyjskich pojazdów próbowało uciekać, jednak nawet najbardziej gwałtowne manewry gąsienicami zawsze pozostawały wolniejsze od padających zewsząd kul. Starcie przeradzało się w masakrę. Wyrzuty sumienia zaczną go gnębić później, na razie wolał skoncentrować się na robocie, o ile zabijanie ludzi można tak nazwać.
Prawdopodobnie instruktorzy z centrum wyszkolenia broni pancernej czy sam Stefański uznaliby potyczkę za wzorcowy przykład wykorzystania przewagi ogniowej i mobilności. Wroga należało zgnieść, wbić gąsienicami w glebę i pojechać dalej. Nie była to rycerska bitwa na równorzędnych zasadach i przy równych szansach, ale pisanie listów do rodzin poległych stanowiło dla niego jedno z bardziej traumatycznych doświadczeń. Nie widok zabitych czy akty destrukcji sił przeciwnika, lecz właśnie przypominanie sobie twarzy tych z podwładnych, którzy już odeszli do lepszego świata. Każdy z nich miał jakieś plany i marzenia. Większość nie założyła rodzin, choć zdarzali i tacy, którzy zostawiali żonę i dzieci. Jak przekazać wiadomość o śmierci bliskiego, skoro sam znał ich słabo? Nie potrafił wymyślić nic sensownego, tylko parę zdawkowych frazesów. To chyba najtrudniejszy obowiązek związany ze stanowiskiem dowódcy.
Ogarnął spojrzeniem rozbijany batalion. W piersi czuł kamień niepozwalający na najmniejsze wahanie. Jak znał życie, w podobnej sytuacji im nikt nie okazałby litości. Nawet przypadki rozstrzeliwania jeńców zdarzały się często i dotyczyły wszystkich stron. Wojna wypalała sumienia. To, co tak niedawno było złe, obecnie stawało się zaletą lub przynajmniej normą. Ludzkie działania zostały sprowadzone do poziomu najniższych instynktów.
– Przerwać ogień.
Zrobili, co do nich należało. Dalsza rozwałka uciekających do niczego nie prowadziła. Poza tym gonił ich czas. Przynajmniej w ten sposób starał się to sobie wytłumaczyć. Nie wszyscy podzielali opinię dowódcy. Parę wozów wciąż strzelało w stronę samochodów i transporterów. Jak szybko policzył, zniszczyli około czterdziestu pojazdów i wyeliminowali kilkuset żołnierzy, sami nie ponosząc strat.
Powoli się uspokajało, już tylko jeden czy dwa Rydwany huczały ogniem. Ich załogi nie dosłyszały lub nie chciały dosłyszeć polecenia. Jeśli nie powtórzy rozkazu, będą tak strzelać do upadłego. Już zebrał się w sobie, gdy przypomniała mu się przeprawa i własny strach podczas ostrzału. Pies z nimi tańcował.
Choć wydawało się to niemożliwe, kierowca przyśpieszył. Mimo doskonałej amortyzacji podwozia wszyscy obijali się o krawędzie urządzeń otaczających stanowisko dowodzenia. Mknęli niezbyt gęstą brzeziną. Na upartego, w razie konieczności dadzą radę wjechać w zagajnik. Pieńki grube na parę centymetrów nie zatrzymają napierającej masy. Zostały niespełna dwa kilometry.
– Makała, zwolnij.
Turbina Abramsa przestała wyć niczym potępiona dusza. Nie wiedział, na co ma się przygotować, a rozjechanie kogoś lub czegoś nie wyglądało na dobry pomysł.
Identyfikacyjny symbol swój/obcy IFF pojawił u dołu monitora. Trzy punkciki podążały ich śladem. Wsparcie – a skoro tak, sprawa wydawała się rozwojowa.
– Rydwan Jeden, tu Hotel Brawo Dwa Pięć.
– Słucham cię, Hotel Brawo Dwa Pięć.
– Bądźcie gotowi na ostrzał.
Więc jednak. Należało się tego spodziewać. Nikt nie wysyła czołgów na rekonesans.
Nim zatrzasnął właz, spojrzał w stronę, skąd nadlatywały. Dwa Apache i Sokół. No, nieźle. Zdaje się, że wszystko zaczynało się na nowo.
– Uwaga. Możliwa obecność przeciwnika.
Odskoczyli od swoich na jakieś osiem-dziesięć kilometrów. Niech to zadanie okaże się warte ryzyka.
Punkt Echo, który powiększył na monitorze, wyglądał na porzucony kołchoz – parę długich, murowanych baraków, budynek administracji i wiaty na sprzęt rolniczy. Na sztab 98 Dywizji Powietrznodesantowej to raczej nie wyglądało. To wrażenie szybko ustąpiło. Na skraju zabudowań płonął BTR. Gęsty dym zwiewało na północ, dlatego na pierwszy rzut oka zabudowania zdawały się spokojne i opustoszałe.
Wyregulował obraz nadsyłany w czasie rzeczywistym przez Predatora. Wyraźnie widział jedną grupę rosyjskich spadochroniarzy podchodzących od strony sadu. Wspierał ich UAZ z działem bezodrzutowym 106 milimetrów i drugi z wukaemem. Od strony bramy inny BTR pruł pociskami 14,5 milimetra z KPWT. Maleńkie figurki żołnierzy przeskakiwały z jednego ukrycia do drugiego. Jęzory płomieni wylatywały z automatów. Na głównej drodze wiodącej do kołchozu parkowały ZiŁ-y 131, a para BMP-2 próbowała wedrzeć się do kompleksu przez resztki płotu. Broniący się w środku byli w rozpaczliwym położeniu. Za pięć minut zostanie z nich mokra palma.
Pierwsze do akcji wkroczyły Apache. Teraz liczył się czas, więc subtelną taktykę pozostawiono na później. Każda z maszyn odpaliła po przeciwpancernej rakiecie AGM-114 Hellfire i śmigłowce rozeszły się na boki. Pojawienie się helikopterów momentalnie zmieniło układ sił. Każdy z AH-64 posiadał na wyposażeniu po osiem rakiet. Wozów piechoty Maciejewski naliczył cztery, więc każdy z nich zostanie poczęstowany jedną. Na resztę wystarczą 30-milimetrowe działka.
Trochę żałował, że został wyręczony, choć musiał przyznać, że sam lepiej by tego nie załatwił. Przynajmniej nic nie przeszkadzało w obserwacji tańca śmierci w wykonaniu bojowych helikopterów. Do tej sieczkarni na razie się nie włączał, a ostrzałem z Browninga może narobić więcej szkód. W tej chwili szczegóły przestały być istotne. Przełączył się na widok ogólny, przestając zważać na detale. Już wiedział, dokąd gnał zmasakrowany przez niego batalion – mieli pomóc tym, którzy próbowali wedrzeć się do środka zabudowań. Jeżeli Rosjanom aż tak zależało na sukcesie, to kolejne oddziały zapewne już są w drodze. Mała potyczka gotowa przerodzić się w całkiem dużą bitwę.
W miarę jak podjeżdżali bliżej, coraz bardziej się denerwował. Strzelanina znacznie osłabła, co nie znaczyło, że ucichła zupełnie. Nad kompleksem unosił się tłusty, czarny dym. Palił się olej i ropa. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy wizjera. Może to i lepiej, że tym razem Apache wykonały za nich całą robotę. Przyszli na gotowe, a właściwie zostali wyręczeni. Maciejewskiemu nie uśmiechało się wymiatanie spadochroniarzy z zabudowań i krzaków. To niemal zawsze oznaczało straty.
AH-64 znikły z pola widzenia, natomiast Sokół podszedł do lądowania i gładko osiadł na sporym placu przed budynkiem administracyjnym, niknąc tym samym podporucznikowi z oczu.
Wydał rozkazy. Nie było sensu pchać się między baraki. Tu, na pagórku, lepiej kontrolował okolicę. Rosnące wszędzie brzozy doprowadzały go do szału. Najlepiej, jak dowie się, o co chodzi, i zabiorą się stąd, zanim Rosjanie po przegrupowaniu nie spróbują skończyć tego, co zaczęli.
Na teren otaczający zabudowania wjechali boczną bramką. Właściwie furtką, której przerdzewiałe zawiasy rozleciały się pod uderzeniem. Lufę odbezpieczonego Browninga wymierzył w górę, na tyle nisko, by w razie nieprzewidzianych komplikacji natychmiast skierować ją w niebezpieczny punkt.
Idący ku niemu mężczyzna przyjaźnie kiwnął lewą ręką. Prawa spoczywała na uchwycie karabinka HK 416. Wyglądał na najemnika. Zamiast hełmu czapka z daszkiem, przeciwsłoneczne oakleye, w uchu słuchawka, od której kabelek nikł w kamizelce taktycznej. Luźne piaskowe spodnie i turystyczne buty dopełniały wyglądu. Kilku podobnych do niego kręciło się w pobliżu.
– Porucznik Gulbiński – przedstawił się nieznajomy.
Nie pozostało nic innego, jak wygramolić się z wieży i zeskoczyć na ziemię.
– Podporucznik Maciejewski.
– Miło poznać. – W oczach tamtego zapaliły się wesołe iskierki.
– Nie mogliście się bez nas obyć?
– Tak jakby.
Zdjął hełmofon i rękawem otarł pot z czoła.
– Lubliniec?
Gulbiński pokręcił głową.
– Aha – westchnął czołgista. Komandosów Pułku Specjalnego już kiedyś spotkał na manewrach. GROM-owców nigdy.
ukryj fragment książki